fbpx Kobiety w nauce - rozmowa z prof. Małgorzatą Omilanowską | Uniwersytet Gdański - University of Gdańsk

Jesteś tutaj

Kobiety w nauce - rozmowa z prof. Małgorzatą Omilanowską

Kobiety w nauce - rozmowa z prof. Małgorzatą Omilanowską

  1. Czy była w Pani życiu osoba, która „pchnęła” Panią w kierunku nauki, dopingowała od początku, pokazała kierunek? Czy może wszystkie Pani osiągnięcia były efektem wyłącznie Pani samozaparcia?

Ukierunkowanie na pracę naukową i wybór historii sztuki to dla mnie dwie różne sprawy. Osobą, która wywarła na pewno największy wpływ na ukształtowanie mnie i mojego stosunku do pracy, rodzajów tej pracy czy wyborów jak powinna wyglądać ta praca, był niewątpliwie mój ojciec, który był człowiekiem poświęcającym niesłychanie dużo czasu i wysiłku w kształtowanie swojego dziecka. Nie było to wcale takie popularne - w latach 60. panowie zajmowali się zarabianiem a zostawiali procesy wychowawcze matkom, przedszkolu, i szkole. Mój ojciec był bardzo mocno zaangażowany w moje wychowanie i od początku uczył mnie na człowieka, który ma pracować kreatywnie i twórczo, bo to było dla niego największą wartością. Ale to nie on ukierunkował moje zainteresowania, bo raczej starał się o poszerzenie moich horyzontów, dostęp do wiedzy i zaciekawienie bardzo różnymi dziedzinami. Miałam mieć wybór, ale tego wyboru miałam jednak dokonywać sama. I chyba nie był za bardzo zadowolony z faktu, że wybrałam historię sztuki. Wyobrażał sobie, że powinnam się sprawdzać w „poważniejszych” dyscyplinach, ale nigdy też nie próbował zmienić mojego wyboru. Natomiast o tym, że zostałam historykiem sztuki zadecydował trochę przypadek, a trochę młodzieńcza miłość do chłopaka, który się na tym nieźle znał. Chciałam mu zaimponować – zrobiłam olimpiadę artystyczną i jako laureat miałam prawo podjąć studia bez egzaminów wstępnych. To było bardzo kuszące ponieważ w czasach kiedy zdawałam na studia chętnych na historię sztuki było po 15 osób na jedno miejsce a na uczelniach obowiązywały wielodniowe, trudne egzaminy wstępne. Bardzo niewiele osób pragnących studiować mogło dostąpić tej radości, więc fakt posiadania już indeksu w kieszeni był bardzo uwalniający i nie zastanawiałam się nawet nad egzaminami na jakiś inny kierunek, tylko od razu zdecydowałam się na historię sztuki.

  1. Teraz czasy są inne, kobiety otwarcie walczą o równouprawnienie. Jak to było kiedyś? Chodzi mi zarówno o Pani doświadczenia związane z nauką, jak i z polityką.

Myślę, że moje doświadczenia nie są typowe dla mojego pokolenia, dlatego że na bycie kobietą w tamtych czasach nakładało się też – od razu właściwie w moim przypadku – bycie matką. Urodziłam córkę w połowie drugiego roku studiów, nie miałam jeszcze 21 lat. Spotykały mnie różne problemy, które nazwałabym dzisiaj dyskryminacyjnymi, ale wynikały przede wszystkim z nieufności świata do kobiety, która tak szybko została matką. Już na studiach nie wszyscy profesorowie byli chętni do wspierania mnie naukowo bo uważali, że nie warto. Kojarzyli macierzyństwo z końcem wszelkich marzeń i planów kobiety dotyczących uprawiania nauki. Traktowali to w kategoriach „albo – albo” – skoro wybór został dokonany na rzecz dziecka, to znaczy, że już nic z tego nie będzie naukowo. W moim przypadku bardzo się mylili.

  1. Czy spotkała się Pani podczas swojej kariery naukowej z jakimiś nieprzyjemnościami ze strony mężczyzn? Szowinistycznymi uwagami, aluzjami, że miejsce kobiety jest gdzie indziej? Jak Pani reagowała?

Jedyna przykra sprawa, która mnie tak naprawdę spotkała to odmowa jednego z profesorów opieki nad moją pracą magisterską i przyjęcia mnie na seminarium magisterskie. Z uzasadnieniem, że nie warto we mnie inwestować. Siłą rzeczy ten profesor wymusił na mnie wybór innego seminarium, innego profesora, czego nigdy nie żałowałam, bo trafiłam na świetnego opiekuna i nauczyciela, ale to spowodowało zmianę zakresu moich zainteresowań, bo musiałam zmienić epokę, którą przyszło mi się zajmować. Natomiast już w pracy zarówno ze strony kobiet, jak i mężczyzn, przyjmujących mnie do pracy, czy awansujących mnie, zawsze były zastrzeżenia dotyczące właśnie macierzyństwa. „Przyjmiemy panią do pracy, ale czy ma pani kogoś do opieki nad dzieckiem jak zacznie chorować, no bo nie możemy przecież pozwolić sobie na to żeby pani była ciągle na zwolnieniach lekarskich.” Tak więc to macierzyństwo było obciążeniem w oczach moich pracodawców, a nie fakt bycia kobietą, co w przypadku historii sztuki raczej nie dziwi.

  1. Czy zdarzyły się Pani momenty, w których na przykład coś nie wyszło, poniosła Pani porażkę i chciała wszystko rzucić, przerwać?

Aż takiej porażki, żeby chcieć wszystko rzucić nie doznałam. Natomiast na pewno był taki moment kiedy zwątpiłam w sens bycia historykiem sztuki i zastanawiałam się na serio nad zmianą zawodu i wybraniem zupełnie innej ścieżki kariery, ale to nie wynikało z porażki, tylko bardziej z poczucia braku perspektyw. Takie momenty na przełomie 89 i 90 roku zdarzały się w polskiej nauce.

  1. Ma Pani na swoim koncie wiele publikacji naukowych, pracuje Pani na uczelni, jest Pani członkiem wielu rad naukowych polskich i niemieckich instytucji nauki i kultury, była Pani ministrem kultury i dziedzictwa narodowego. Proszę powiedzieć, jak udaje się Pani łączyć życie zawodowe z prywatnym?

To było bardzo trudne i wymagało wsparcia. W mojej sytuacji było jeszcze o tyle trudniejsze, że byłam samotną matką. W związku z tym, wszystko co się wiązało z życiem naukowym, wymagało wsparcia rodziny i ja to wsparcie zawsze otrzymywałam. Moja mama specjalnie przeszła na wcześniejszą emeryturę, żeby umożliwić mi kontynuację studiów i opiekowała się moją córką podczas zajęć i przygotowań do egzaminów. Moi rodzice przyjmowali do siebie moje dziecko zawsze gdy wyjeżdżałam w delegacje służbowe, na stypendia czy konferencje zagraniczne. Właściwie mogę też powiedzieć, że wspierali mnie finansowo. Robili to bardzo dyskretnie, nigdy nie dawali mi pieniędzy do ręki – musiałam sama zarobić na dom – ale kupowali wiele potrzebnych rzeczy, finansowali wakacje mojej córki itp. Natomiast najwięcej w życiu napisałam i dokonałam naukowo dopiero wtedy, kiedy moja córka się usamodzielniła. Ponieważ bardzo wcześnie zostałam mamą, to też relatywnie wcześnie uwolniłam się od obowiązków macierzyńskich i tak naprawdę właśnie koło czterdziestki moja kariera zarówno naukowa, jak i wszelka inna nabrała przyspieszenia.

  1. Odsetek kobiet robiących karierę naukową jest na poziomie 29% i w prawdzie rośnie, ale bardzo pomału (na przestrzeni 20 lat – od 1990 do 2000 roku wzrósł jedynie o 3%). Dlaczego Pani zdaniem tak jest?

Przede wszystkim dlatego (zresztą nie tylko w Polsce), że mechanizmy uprawiania nauki i robienia kariery naukowej w bardzo dużym stopniu oparte są na pracy w liczbie godzin daleko przekraczających wymiar etatowy. W związku z tym to zawsze koliduje z życiem rodzinnym. Za moich czasów jeszcze było tak, że ten wymiar ponadetatowy był darmowy. W dzisiejszych czasach młodzi naukowcy mają różne możliwości dotarcia do środków finansowych, grantów, aczkolwiek też nie wszyscy mają do nich dostęp, ale powiedzmy, że takie możliwości są. Za moich czasów pracowało się za grosze na etacie na uczelni czy w instytucie naukowym, a wymagania, które przed nami stawiano, powodowały, że trzeba było pracować dużo więcej niż 40 godzin w tygodniu. Naukowiec bardzo dużo pracy wykonuje za darmo. Pisanie referatów na sesje, pisanie artykułów do publikacji punktowanych, wreszcie pisanie książek, to tak naprawdę jest wysiłek, który nigdy nie jest rekompensowany finansowo. Nie dostajemy honorariów autorskich za nasze książki naukowe i nawet jeżeli mamy grant, który nas wesprze na jakimś etapie badań naukowych to on i tak nie pokryje kosztów pracy, którą się wkłada w karierę naukową. Ona jest po prostu w bardzo dużym stopniu absolutnie hobbystycznym, wolontarystycznym zajęciem. Pensje, które mamy dzisiaj po wszystkich podwyżkach, nadal nie pozostają w żadnej relacji do faktycznej liczby godzin, którą trzeba przepracować, żeby do jakiegoś poziomu dojść. Powiedzmy, że pensja profesora tytularnego starcza na życie, ale żeby dojść do tego tytułu, trzeba trzydzieści lat pracować prawie za darmo. Są oczywiście obszary nauki, w których można podejmować współpracę z gospodarką, ale to nie dotyczy większości nauk humanistycznych. Naukowiec jest skazany na pracę za pensję, a ta pensja, w stosunku do tego czego się od niego wymaga, cały czas jest po prostu żałosna. Ludzie spoza nauki nie zdają sobie w ogóle sprawy z tego, że te wszystkie książki naukowe, które my piszemy, i które wypełniają księgarnie, to są książki bezhonoraryjne, że większość naszych publikacji naukowych nie tylko wymaga wysiłku, żeby je przygotować, ale także pokrycia kosztów tłumaczenia na obcy język, a często także zapłacenia za fakt opublikowania w jakimś renomowanym czasopiśmie. W związku z tym kariera kosztuje i ktoś te pieniądze musi wyłożyć. Jeżeli nie wykłada ich państwo, a tak się nie dzieje, to musi to być albo rodzina albo jakieś astronomiczne możliwości zarobkowania pozanaukowego osoby zainteresowanej tą karierą. W praktyce pracuje się właściwie bez przerwy. Moje dorosłe życie naukowe kojarzy mi się przede wszystkim z brakiem jakiegokolwiek hobby pozazawodowego, niezajmowaniem się czymkolwiek co nie było historią sztuki i wiecznym niedospaniem. Ja dopiero od kilku lat pozwalam sobie na luksus wolnych od pracy sobót i niedziel, które spędzam na przykład uprawiając ogród mojej córki. Odkryłam, zbliżając się do sześćdziesiątki, że istnieje coś takiego jak czas na odpoczynek. Przez trzydzieści lat od skończenia studiów nie znałam pojęcia wolnych dni, pracowałam nawet w święta. Weekend to był czas, kiedy można było oddać dziecko do rodziców i solidnie przysiąść i coś napisać. Wspomnienie mojej młodości, wieku średniego, to wspomnienie człowieka, który średnio na dobę sypia cztery godziny i bez przerwy ma wyrzuty sumienia, że z czymś nie nadąża. Myślę więc, że żyjemy w rzeczywistości, w której kobiety robią kariery naukowe albo wtedy kiedy rezygnują z życia rodzinnego, takie koleżanki też mam, albo które na drodze łączącej naukę, macierzyństwo i obowiązki żony spotykają się z realnym, potężnym wsparciem partnera życiowego czy innych bliskich.

Oczekiwania społeczne, że polska nauka, kiedyś znajdzie się na wyższych pozycjach światowych rankingów opiera się na podstawowym błędzie logicznym – nie można ludziom płacić mało, obiecując, że jak się bardzo postarają, to państwo wesprze finansowo ich niektóre badań i oczekiwać, że ten rodzaj kariery życiowej będzie interesujący dla najzdolniejszych, a tylko najzdolniejsi uprawiają najlepszą naukę. Póki praktycznie wszystkie dziedziny gospodarki i wiele innych dziedzin życia publicznego młodemu, dwudziestoparoletniemu człowiekowi jest w stanie zaoferować atrakcyjniejsze warunki płacy i pracy niż uczelnia, póty możemy być pewni, że ci młodzi ludzie nie wybiorą ścieżki naukowej. Pieniądze na granty nie pomogą w zmianie tego sposobu widzenia, bo pieniądze grantowe, czyli zdobywane przez najlepszych w systemie konkursowym, są świetną drogą do wspierania dobrych zespołów badawczych wokół konkretnych projektów, ale nigdy nie spowodują zmiany wektora wyborów młodych ludzi po studiach. Młodego człowieka w wieku dwudziestu czterech lat interesuje praca, która w krótkiej perspektywie pozwoli mu się usamodzielnić, wyprowadzić od rodziców i ewentualnie założyć rodzinę. A skromniutkie stypendia doktoranckie, czy perspektywa ewentualnego wsparcia badań postdocowych przez grant państwowy zupełnie dla niego się nie liczy. Proszę zwrócić uwagę, jak wielką zapaść naukową (czego publicyści ani analitycy nie widzą) dokonała w Polsce zmiana polityczna w 89. roku. Do 89. roku bardzo wielu najwybitniejszych ludzi w Polsce wybierało naukę, dlatego że była one bardzo atrakcyjne i to z wielu względów. Finansowych akurat nie, ale inne wybory też nie były specjalnie atrakcyjne finansowo, bo wszędzie „na państwowym” zarabiało się tyle samo. Uprawianie nauki dawało natomiast wolność, możliwość wyjazdów za granicę i rozwoju naukowego, indywidualizm, a przede wszystkim w wielu dyscyplinach uwalniało od zależności politycznych. Kariera naukowa tak naprawdę zawsze wymagała przede wszystkim własnej pracy i jeżeli ktoś ją wykonał to kolejne stopnie kariery naukowej osiągał. Oczywiście nie mówię o pewnym obszarze politycznie zależnym, bo taki zawsze był, ale w wielu dziedzinach, np. wybitny biochemik czy historyk sztuki, mógł zrobić karierę nie wchodząc w układy z komunistami. W związku z tym naprawdę do nauki szło w latach 60-70 wielu najwybitniejszych ludzi, właśnie dlatego, że tam była szansa na najciekawszą karierę życiową - może nie najlepszą finansowo, ale na pewno najciekawszą. Po 89. roku w Polsce otworzyły się zupełnie nowe perspektywy. Okazało się, że w nowej rzeczywistości jest wiele innych obszarów, w których można mieć wiele ciekawsze życie, wiele więcej pieniędzy i odpływ młodych ludzi z nauki był gigantyczny. Warto prześledzić statystyki, chociażby liczby doktoratów i habilitacji robionych rocznie przed i po 89. roku. Ja to widziałam na własne oczy – ile znakomitych ludzi odchodziło z nauki, dlatego, że gdzie indziej było ciekawiej i atrakcyjniej. Powstały możliwości zakładania własnych firm, karier w nowych przedsiębiorstwach i instytucjach. Proszę zobaczyć ilu świetnych uczonych odciągnęło Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Piotr Skubiszewski zbudował całą polską służbę dyplomatyczną w oparciu o młodych adiunktów ściąganych z uniwersytetów z całej Polski, z wydziałów politologii, historii, filologii i języków obcych. Dzisiaj są już wybitnymi ambasadorami, ale zaczynali jako naukowcy. W latach 90. Nastąpiła zapaść w nauce i tak naprawdę nigdy nie odbudowaliśmy atrakcyjności kariery naukowej na tyle, żeby była ona konkurencyjna. Karierę naukową wybiera bardzo niewielki procent najzdolniejszych. Owszem, na szczęście tacy też są, bo by nas, naukowców już w ogóle nie było, ale do nauki trafia też bardzo wiele osób, które nie powinny tu trafić, ale wypełniają przestrzenie nie zajęte przez lepszych, którzy wybrali inne ścieżki kariery. Odchodzenie najlepszych obserwuję wśród wielu moich absolwentów i doktorantów. Wielu z nich chciałoby zajmować się nauką, ale życiowa sytuacja, wyprowadzka od rodziców, ślub, ciąża decydują o tym, że muszą pójść do pracy, gdzie zarobią i usamodzielnią się, bo nauka naprawdę ma im za mało do zaoferowania na tym etapie. I dopóki my tego nie zmienimy, to żadne rankingi świata nas nie zobaczą.

  1. Dlaczego, Pani zdaniem, na wysokich stanowiskach, nawet jeżeli przyjrzymy się organizacji jaką jest uczelnia, zasiadają głównie mężczyźni? Chodzi mi o stanowiska np. rektorów czy dziekanów?

Mówimy o mechanizmach bardziej ogólnych, a nie tylko tych, które rządzą w nauce. Po pierwsze mężczyźni mają więcej czasu, bo kobiety jednak intensywniej zajmują się rodziną i domem. Jak kobieta wychowa własne dzieci to się zajmuje rodzicami albo wnukami, rola opiekuńcza kobiety nigdy się nie kończy. Druga sprawa, to chyba ambicje, u mężczyzn bardziej determinujące ich życie i wreszcie trzecia – społeczne nawyki i brak obligatoryjnych parytetów. I nie mam na myśli parytetu polegającego na preferencjach dla kobiet w rywalizacji, ale o udziale kobiet w ciałach – przede wszystkim komisjach konkursowych – które powstają z nominacji a nie wyboru.

  1. Wydaje mi się, że to samo dotyczy instytucji kultury.

Oczywiście, ale chciałabym zwrócić uwagę na to, że kiedy byłam ministrem kultury i decydowałam o obsadach stanowisk, w instytucjach, w których minister odpowiada za ostateczną nominację, dyrektorką Zachęty Warszawskiej była (jest do dzisiaj) Hanna Wróblewska), dyrektorką Muzeum Narodowego w Warszawie Agnieszka Morawińska, dyrektorką Muzeum Narodowego w Krakowie Zofia Gołubiew, dyrektorką Instytutu Sztuki Filmowej była Agnieszka Odorowicz, a potem konkurs wygrała Magdalena Sroka, dyrektorką Narodowego Instytutu Dziedzictwa była prof. Małgorzata Rozbicka, Instytutu Teatralnego Dorota Buchwald, dyrektorką CSW Zamek Ujazdowski została Małgorzata Ludwisiak a Muzeum Rzeźby w Orońsku Eulalia Domanowska. Mam poczucie, że kiedy władałam tym resortem, na stanowiskach ode mnie zależnych kobiet dyrektorek było ok. 40 procent. Warto jednak pamiętać, że to efekt zarówno wysokich kompetencji kobiet startujących w konkursach i ubiegających się o wysokie stanowiska, jak i pilnowania zasad parytetu przy obsadzaniu jury tych konkursów. Jeżeli decydent obsadzi jury samymi mężczyznami, to „ma jak w banku”, że oni też wybiorą mężczyznę.

  1. Co robi naukowiec w chwili zwątpienia?

Chyba nie umiem odpowiedzieć na to pytanie, dlatego, że tych chwil zwątpienia dotyczących spraw zawodowych nie mam już od dawna. Życie pozazawodowe jest na tyle silnym motywatorem do działania, że na moim etapie takich pytań człowiek sobie nie zadaje. W ostatnich latach musiałam się skonfrontować z nowymi sytuacjami życiowymi. Po pierwsze decyzją powrotu do nauki z polityki (którą podjęłam z radością), decyzji o większym zaangażowaniu w życie rodzinne ponieważ moja córka urodziła już troje dzieci. Ale chyba najważniejszym wydarzeniem w ostatnim czasie w moim życiu była choroba nowotworowa. Dokładnie dzisiaj mija rok – 5 kwietnia 2017 roku usunięto mi cały żołądek, bo wykryto w nim, na szczęście w bardzo wczesnej fazie, ale złośliwego raka. Od roku żyję modląc się, żeby kolejne, robione mi co trzy miesiące badanie niczego nie wykryło. To bardzo zmienia perspektywę. Powoduje, że człowiek bardzo się cieszy pracą, którą lubi, bo ona świetnie odciąga od złych myśli, które zawsze towarzyszą tej chorobie. Teraz skupiam się przede wszystkim na tym, żeby jak najwięcej efektów moich badań, które zalegają w postaci notatek, ujrzało światło dzienne. Wiem doskonale, że jeżeli umrę to żaden mój doktorant czy uczeń nie jest w stanie na podstawie tych notatek napisać czegokolwiek. Albo zrobię to sama, albo trzeba to wszystko wyrzucić do kosza. Staram się też myśleć o życiu w kategoriach nie tylko zawodowych, ale też po prostu radości z każdej chwili i każdego doświadczenia, bo liczy się każdy dzień.

Rozmawiała Julia Bereszczyńska 

 

Treść ostatnio zmodyfikowana przez: Tadeusz Zaleski
Treść wprowadzona przez: Tadeusz Zaleski
Ostatnia modyfikacja: 
czwartek, 10 maja 2018 roku, 10:13