To trzeba byłoby sięgnąć trochę pamięcią wstecz, dlatego że ja w Uniwersytecie pracuję już (albo dopiero?) czternaście lat. Wcześniej pracowałam w wielu innych instytucjach w Polsce i w Niemczech, w prywatnych szkołach językowych, również w uczelni wyższej np. w Bydgoszczy, a sprowadziłam się do Gdańska dopiero w 2004 roku i wówczas podjęłam pracę w Uniwersytecie Gdańskim. Co sprawiło, że tak wybrałam? Generalnie wszystkie moje poprzednie doświadczenia – od końca studiów, a właściwie już w ich trakcie, zdecydowałam, że będę nauczać innych, że chcę być nauczycielką, edukatorem. Dobrze, nauczać można też w szkołach językowych, jestem przecież anglistką a doktorat zrobiłam z pedagogiki, więc nauczać można prawie wszędzie, ale jako że przyjechaliśmy z mężem do Gdańska, wykorzystałam okazję zgłoszenia się do konkursu w Kolegium Kształcenia Nauczycieli Języków Obcych – jeszcze wtedy istniejącym. Była to instytucja, w której mogłam rozwinąć skrzydła w dydaktyce, głównie jako nauczyciel praktycznej nauki języka obcego, ale też jako językoznawca i glottodydaktyk. I to później ewoluowało we mnie do momentu, kiedy podjęłam decyzję o zrobieniu doktoratu. Tak naprawdę, dopiero wtedy zrodziła się myśl, że popracuję również naukowo. Głównie dlatego, że spotkałam wówczas na swej akademickiej drodze fantastycznego człowieka, mojego mistrza. Nie wiem czy powinnam podawać nazwisko, ale w końcu to żadna tajemnica, u kogo robiłam doktorat – to profesor Tomasz Szkudlarek z Wydziału Nauk Społecznych UG. To on mnie szalenie zainspirował do tego, by zgłębić bardziej pedagogikę jako naukę o kształceniu, o wychowaniu, naukę o człowieku. To właśnie przygoda z doktoratem pisanym pod jego kierunkiem była tym punktem przełomowym, kiedy to otrzymałam siatkę pojęciową, konkretną nazwę na moje już wcześniejsze, wieloletnie doświadczenia w pracy dydaktycznej. Rozpoczęcie pracy naukowej i doktorat były dla mnie więc pewnym zwieńczeniem, ukoronowaniem mojej dotychczasowej drogi zawodowej, a startem naukowo-dydaktycznej pracy w uczelni. Było bowiem pogłębieniem w niezwykle ciekawy i inspirujący sposób kompetencji, które umożliwiły mi potem bardziej naukową analizę procesów dydaktycznych.
Przede wszystkim dziedziny i dyscypliny nauki różnią się między sobą. Niewątpliwie w naukach humanistycznych i społecznych jest ta feminizacja świata nauki bardziej zauważalna, ale to też nie znaczy, że to samych badaczek jest więcej. W dyscyplinie, jaką jest filologia obca, równie dużo jest dydaktyków praktyków, czyli kobiet obejmujących stanowiska dydaktyczne i kształcących w obszarze języka. Ja akurat identyfikuję się z grupą badaczek dydaktyki naukowej ogólnej i językowej, więc praktyka i teoria kształcenia są dla mnie czymś nieodłącznym, są ze sobą silnie połączone. Ale wracając do pytania, dlaczego ten procent kobiet w nauce rośnie tak powoli? Jestem zdania, że mogą tu działać różne siły, różne wpływy. Nie chcę dotykać kwestii instytucji i tego, jak prowadzona jest polityka instytucjonalna wobec kobiet, gdyż nie mam tu doświadczenia pozwalającego się wypowiadać. Ale myślę, że tą drugą siłą, z którą jest mi bardziej po drodze, jest przede wszystkim macierzyństwo. Sama jestem mamą trójki synów, jeden jest już dorosłym absolwentem studiów pierwszego stopnia, drugi jest licealistą, a trzeci rozpoczął siódmą klasę. Robiłam doktorat z małymi dziećmi jeszcze, ale już z trójką, a w tej chwili jestem u progu habilitacji. Czekam na wyniki postępowania habilitacyjnego i muszę pani przyznać, że godzenie pracy naukowej z życiem tak licznej rodziny wymaga ogromnego wysiłku, ogromnej determinacji. Myślę, że nie powiem za dużo, jeśli powiem – pasji. Jeżeli praca naukowa jest naszą pasją, to pokonamy każdą przeszkodę, znajdziemy w sobie tyle siły, żeby połączyć życie rodzinne z życiem zawodowym. Jednak patrząc z powrotem na statystyki, na bardziej ogólne dane, to myślę, że te wybory są trudniejsze dla kobiet. Może to zabrzmi niezbyt poprawnie politycznie, bo mówi się, że mamy i zmierzamy wciąż do równości, ale moim zdaniem społeczne postulaty nie zmieniają faktu, że kobieca rola w rodzinie, zwłaszcza kiedy dzieci są małe, jest troszkę inna. Myślę więc, że panom jest łatwiej budować tę karierę w nauce dlatego właśnie, że dzielą się tymi obowiązkami w sposób nieco inny. Choć z drugiej strony, zawsze w sposób zawsze indywidualny. Wiadomo, każda rodzina sama sobie układa swój styl życia, swoją wewnętrzną organiczność, a jest to też z pewnością zdeterminowane i zróżnicowane pokoleniowo. U nas oboje z mężem pracujemy na uczelni, oboje jesteśmy aktywnymi akademikami, więc proszę sobie wyobrazić to przeciąganie liny i ten skrupulatny podział czasu, wyjazdy na zmianę, konferencje, stypendia zagraniczne. Nie było to łatwe. Oj nie.
Przyznam szczerze, że chyba nie. Nie spotkałam się z bezpośrednią niestosownością czy z podejściem, które mogłoby być dyskryminujące, chociaż myślę, że zjawisko też może dzisiaj przybierać wymiar nie takiej bezpośredniej agresji werbalnej, ale prędzej może to być taka polityka unikania. Może to też być, na przykład, związane z brakiem polityki uznaniowej i to też jest już forma jakiejś polityki dyskryminującej. Więc jeżeli miałabym mówić o takich doświadczeniach, to bardziej ewentualnie o doznaniu właśnie specyficznej polityki milczenia, aniżeli jawnej, niestosownej polityki werbalnej lub behawioralnej. O stronie finansowej w ogóle nie wspominam w dzisiejszym świecie tabuizowania tematu zarobków. Myślę zarazem, że zależy to bardzo mocno od nas samych, kobiet. Tego, jak my siebie postrzegamy, jaka jest nasza rola tutaj w instytucji, jak widzimy swoją pracę i swoje miejsce w środowisku. Ja nigdy, przyznam szczerze nie miałam problemów ani społecznych, ani komunikacyjnych z otoczeniem. Po prostu wykonuję swoją pracę, która w przypadku akademiczki daje sporą dozę autonomii i pozwala godzić różne sfery życia. Jestem osobą mocno aktywną, zwłaszcza na polu dydaktycznym, ale i naukowym, kierowałam dużym grantem, projektem wdrożeń tutoringu akademickiego na moim Wydziale Filologicznym. Stworzyliśmy fantastyczny zespół ludzi, pasjonatów, i w tym gronie siebie wzajemnie upełnomocniamy od paru lat. Także jeżeli mamy w sobie jakąś taką siłę jako kobiety, ale również jako naukowczynie, to tak naprawdę to co się dzieje na zewnątrz (w sensie systemu i działania instytucji), nas nie dotknie. To jest wtedy problem tych ludzi wokół, a nie nasz. Ja po prostu wykonuję pracę, którą lubię i to jest dla mnie najważniejsze.
Wcześniej poruszyłam już aspekt rodzicielstwa i naprawdę myślę, że to jest bardzo ważny argument w tej dyskusji. My się może czasami nie przyznajemy publicznie do tego, że jest nam trudno, ale każdy kto ma rodzinę wie, że na pewno jest. I dotyczy to zarówno kobiet, jak i mężczyzn. Nigdy nie byłam zwolenniczką tworzenia jakichś pozorów, że jest taka totalna równość i że dzielimy się czasem z mężem z zegarkiem w ręku. Rodzina to jest żywy organizm: nieprzewidywalny, płynny. Tutaj podział czasu nie może być robiony pod linijkę. Niemniej jednak trzeba trzymać się wypracowanego modelu, jeśli chcemy tą karierę też robić jako kobiety zarówno w swojej głowie, jak i w swoim sercu, to znaczy jak ten czas dzielimy, nie tylko fizycznie według zegarka, ale też co oddajemy kosztem czego. Czy jak wyjeżdżamy na konferencję, to czy myślimy o tym, co w tym czasie mogłybyśmy dać synowi, córce lub też, zwłaszcza jak dzieci stają się starsze, czy możemy towarzyszyć w ich ważnych wydarzeniach w życiu, ich problemach? Wtedy jest nawet trudniej, niż gdy dzieci są malutkie. To proces na życie. Oczywiście wypowiadam się tutaj jako matka i akademiczka. Nie umiem podać argumentów kobiet nie będących matkami, jednak z pewnością doświadczają innych problemów i wyzwań na tym polu. Może one jeszcze inaczej odczuwają kwestię dyskryminacji lub jej braku?
Wie pani, przez ostatnie parę lat kilkadziesiąt razy o tym projekcie, opowiadałam i pisałam, tworzę artykuły, napisałam książki na jego temat. Rzeczywiście, było to dla mnie wydarzenie życia, zdecydowany przełom w karierze naukowej, badawczej i dydaktycznej. To był projekt skierowany do nauczycieli akademickich na naszym wydziale ( stał się w praktyce projektem międzywydziałowym) i do studentów. Chodziło o przeszkolenie kadry akademickiej (chętnych nauczycieli) w zakresie tutoringu jako podejścia do edukacji. Wszyscy wiemy mniej więcej czym jest tutoring, kojarzymy go z Oksfordem, z zachodnimi uniwersytetami. Jednak Koleżanki i Koledzy, którzy zgłosili się do udziału w projekcie, odebrali 64 godziny specjalistycznego szkolenia, żeby pogłębić tę świadomość, to znaczy dokładnie jakimi tutor pracuje narzędziami i jakie podejście w tej metodzie jest najbardziej cenne. A więc w programie było szkolenie, a potem prowadzenie indywidualnych tutoriali ze studentami przez dwa semestry, czyli sprawdzanie w praktyce tego, czego się nauczyli. Powiem Pani, że owoce projektu były niezwykłe, wykraczały poza moje najśmielsze oczekiwania. Po pierwsze powstała wyjątkowa kultura współpracy akademickiej między członkami projektu – nauczycielami. Stworzyliśmy trzydziestoosobowy zespół ludzi o różnych specjalnościach naukowych, którzy się bardzo dobrze ze sobą poznali, którzy zaczęli mówić o swojej dydaktyce, o swojej pracy, o swoich relacjach ze studentami, ze sobą samymi, o swoim zawodzie, który przecież uprawiamy też jako nauczyciele, a nie tylko badacze i naukowcy. Powstała zatem wspólnota akademicka oparta na innych zasadach – to raz. Po drugie, stworzyliśmy, najpierw w wymiarze pilotażowym, zupełnie inną jakość kształcenia dla tych studentów – jeden na jeden, spersonalizowany kontakt edukacyjny. O tak, jak ja siedzę teraz z panią, przez godzinę rozmawiamy nie o tym, co ja robię jako badacz i co ja chcę tobie przekazać, tylko słucham ciebie jako studenta: czym się pasjonujesz, co masz mi do powiedzenia, co napisałaś w eseju. Poszerzamy własne horyzonty wzajemnie. Autentyczny dialog sięgający wręcz do tradycji personalizmu w pedagogice, do filozofii dialogu. Proszę sobie wyobrazić reakcję studentów w dzisiejszym masowym uniwersytecie, którzy siedzą w dużych salach, aulach na wykładach, tudzież mają zajęcia grupowe. Studentów, którzy też czasami przez rok, dwa, nie mają możliwości być usłyszanymi tak naprawdę jako jednostki. Więc był to pewien edukacyjny szok, prowadzący nawet do tego, że studenci w efekcie tych doświadczeń napisali książkę. Wydaliśmy w projekcie monografię zbiorową studentów. 54 autorów się zgłosiło, żeby opisać to doświadczenie, jak też wykorzystać eseje pisane w tutorialach. Także trzynastu tutorów napisało wieloautorską monografię, którą miałam przyjemność zredagować. Ja dodatkowo napisałam autorską książkę, w której opisałam zarówno projekt jak i badanie jakie w jego trakcie przeprowadziłam. A więc powstały trzy książki. Przeprowadzono prawie 1600 godzin indywidualnych tutoriali poza wszystkimi możliwymi programami studiów, siatkami studiów i programem. Znaleźli czas tutorzy, znaleźli czas studenci – 1600 godzin przez dwa semestry. I wie pani co? Po tym wszystkim, przez następne prawie cztery lata, tutoring, wolno bo wolno, ale zakorzenił się u nas na Wydziale. Właśnie te tzw. efekty trwałości projektu zostały utrzymane, za co nawet udało się otrzymać nagrodę Fundacji Rozwoju Systemu Edukacji dla Uniwersytetu Gdańskiego w konkursie Eduinspiracje 2017. Odebrałam ją osobiście w grudniu ubiegłego roku na gali w Warszawie, formalnie za kontynuację tutoringu, utrzymanie efektów trwałości projektu, jak też za popularyzację tych efektów, czyli za te wszystkie artykuły, książki, wykłady na konferencjach. I wie pani, do tego stopnia to się rozhulało, że inne uczelnie zaczęły traktować UG jako przykład, wdrażać to również u siebie w różnej formie i kształcie. W Polsce istnieją ośrodki kształcące tutorów , firmy szkoleniowe, z jedną z nich mam nawet przyjemność współpracować. Nauczyciele akademiccy i szkolni bardzo się tym interesują, podejmują szkolenia na wolnym rynku, a później wracają do swoich jednostek i próbują też wprowadzać tutoring. Więc jakby efektem kuli śniegowej, tutoring zaistniał na różną skalę na różnych uczelniach i w różnych szkołach na skalę krajową. W przypadku naszego UG, równolegle do Projektu ‘IQ’ na Wydziale Filologicznym, z własnych środków wyszkoliła się grupa tutorów na Wydziale Oceanografii i Geografii. Niemal równolegle w czasie połączyliśmy siły z dr Ewą Szymczak w formie Centrum Tutorów UG, które w ramach projektu Fundusz Innowacji Dydaktycznych przez dwa lata promował, nagłaśniał i doskonalił tutoring w naszym uniwersytecie. Spotykaliśmy się, doskonaliliśmy się, organizowaliśmy warsztaty dydaktyczne w grupie już zrzeszającej około siedemdziesięciu certyfikowanych tutorów akademickich. Uniwersytet Gdański może się cieszyć najliczniejszą grupą certyfikowanych tutorów akademickich, którzy aktywnie – w różnym wymiarze - prowadzą spersonalizowane kształcenie na wzór uczelni anglosaskich.
Miałam chyba pewne szczęście, albo tyle determinacji, że tak naprawdę poważne porażki mi się nie zdarzały do tej pory. Albo przekuwam słabsze momenty w dobre, w mocne – to jest też takie trochę tutorskie podejście. My - tutorzy - się na porażkach i błędach uczymy, przekuwamy je w coś pozytywnego i na nich budujemy dalej. Ale jakbym miała powiedzieć o słabszym momencie, to oczywiście, że był i to nie jeden, zwłaszcza, że realizacja tego grantu oznaczała dla mnie około 100-120 godzin dodatkowej pracy miesięcznie obok regularnych obowiązków akademickich. Godzin pracy, które tak naprawdę nie były zapłacone w wymiarze finansowym, bo merytorycznie i jeżeli chodzi o poziom satysfakcji to jak najbardziej. Praca mrówcza, związana z administrowaniem i kierowaniem takim projektem doprowadziła do tego, że po półtora roku mniej więcej byłam bliska powiedzenia instytucji (ponieważ Uniwersytet był oficjalnie beneficjentem tego projektu) że ja już po prostu nie dam rady i nie wiem, czy tego po prostu nie zostawię. Oczywiście nie powiedziałam tak. Miałam tylko jedną osobę do pomocy, administratorkę, niezwykłą panią Miłkę Markowską, bez której wsparcia i fachowości po prostu by to wszystko nie wypaliło, ale to była osoba zatrudniona w projekcie spoza UG. Miałam też jedną panią w księgowości, tu w biurze UG i ona opracowywała całą finansową stronę przedsięwzięcia. Przyjmowała już jednak faktury gotowe, opracowane, a wszystkie kwestie logistyki zamówień, realizacji tych zamówień, organizacji spotkań ewaluacyjnych, pisanie równocześnie książek, pilnowanie całej dokumentacji, rachunków od tutorów i tak dalej - to było na mojej głowie. Plus do tego seminaria magisterskie i pełen wymiar dydaktyki bez zniżki pensum. I muszę pani powiedzieć, że chyba to był taki największy kolec, najbardziej kłujący: fakt, że nie otrzymałam zniżki pensum dydaktycznego, mimo że projekt przekraczał znacznie 50 tysięcy złotych dla Uniwersytetu, a w statucie Uniwersytetu było napisane, że w przypadku przekraczania tej kwoty jest możliwość zniżki pensum dla kierownika projektu. Nie otrzymałam go, ponieważ decyzja należała do bezpośrednich przełożonych w zależności od możliwości kadrowych. I to chyba była taka najbardziej gorzka pigułka, która powodowała, że byłam bliska wypalenia w pewnym momencie. Nie wspomnę już o tym, jak to się też odbiło na mojej rodzinie, na życiu prywatnym. Bo tak naprawdę, pełen etat dydaktyczno-naukowy i realizacja grantu tego typu i rozmiaru praktycznie uniemożliwiały prowadzenie życia prywatnego przez dwa i pół roku.
Pisze kolejny artykuł! Naprawdę – czytam i piszę kolejny artykuł. I szukam współpracy z ludźmi, badaczami, koleżankami, kolegami, którzy zajmują się podobną tematyką. Bardzo wierzę we współpracę, w kolaborację naukową, dyskusję naukową. Im dalej jesteśmy od siebie, na przykład z innych instytucji, wydziałów, tym ciekawiej dla mnie. Dlatego, że jeżeli ja zajmuję się dydaktyką akademicką, formami i jakością kształcenia, to jest to taki specyficzny obszar pomostowy. Równie dobrze porozmawiam naukowo z geografem, chemikiem jak i polonistą. Nie zajmuję się już stricte językoznawstwem w wymiarze naukowym (chociaż kształcenie językowe nie istnieje bez językoznawstwa i wiedzy o języku), a jestem bardziej zanurzona w pedagogice i naukach społecznych, które czerpią z człowieka jako całości. Stąd też nawet z akademikami z innych dyscyplin porozmawiam o tym jak oni kształcą, jak oni myślą o studencie, o sobie, o tej relacji, kształceniu, także wtedy zapominam o tym co jest złe i tworzę coś nowego. Albo wracam do domu i do dzieci, i idę z nimi na plażę albo na rower.
To temat rzeka i temat wciąż aktualny – od ich narodzin do teraz. Tak jak wspomniałam wcześniej, nie jest to łatwe zadanie, dlatego że jestem taką matką, która bardzo stara się towarzyszyć swoim synom w ich edukacji, w ich życiu, w ich postrzeganiu świata. Bardzo dużo podróżujemy jako rodzina, bardzo dużą uwagę zwracamy na ich edukację, na różne formy kształcenia i poznawania świata. Ten czas jest oczywiście za krótki, doba ma tylko 24 godziny, ale muszę powiedzieć, że chyba fakt posiadania rodziny tak pełnej, tak licznej i w dodatku męża akademika z jednej strony jest fascynujące, bo mamy mnóstwo wspólnych tematów i płaszczyzn porozumienia, ale też mamy podobne wymagania względem przestrzeni własnej dla siebie. Musimy się bardzo dzielić kalendarzem, żeby to wszystko działało. Jednak fakt posiadania takiej rodziny powoduje, że ja jestem jeszcze bardziej zorganizowana. Również w pracy naukowej i dydaktycznej. To jest jak zegarek, jak mechanizm trybików, który musi działać non stop, jest poukładany prawie co do kwadransa. Gdy są sytuacje gdy chłopaków nie ma, są np. gdzieś na obozie, wycieczce, ja jestem bardziej zdezorganizowana: a może zrobię to dzisiaj a może zrobię jutro, a może w ogóle… Życie rodzinne wymaga bardzo dużo uwagi, ale właśnie dlatego, że takie jest, pozwala bardzo dobrze ekonomizować czas. Więc z jednej strony jest trudniej, ale z drugiej konstytuuje mnie jako matkę, kobietę, badaczkę edukacji, dydaktyka. Jest też czymś w rodzaju równoważnika: jak w pracy coś idzie słabiej, albo jest gorszy dzień to wracam do nich i zanurzam się kompletnie w ich świat. To jest fantastyczny reset dla pracy zawodowej. A z kolei jak w domu jest trudno, a wiadomo, że bywa, to wracam do artykułów, do pracy, do studentów. Nota bene, dzięki synom zupełnie inaczej postrzegam ich świat i myślę, że potrafię się z nimi lepiej komunikować.
Przyznam szczerze, że w czasie realizacji projektu, nie istniało prawie nic innego, po prostu nie było na to czasu i to jest szczera prawda, nie kokieteria. Niekiedy nawet nie starczało czasu na sen. Ale od czasu kiedy ten projekt został zakończony, od około dwóch lat, staram się bardzo mocno zwolnić, troszeczkę przekierować też na inne formy aktywności. W tej chwili mogę powiedzieć spokojnie, że zaczęłam uprawiać więcej sportu, chodzić, spacerować, ćwiczyć, pływać, a nawet „odgrzałam” narciarstwo po długiej przerwie. Fizyczny wysiłek jest teraz dla mnie bardzo dużym katalizatorem emocji i wysiłku związanego z pracą zawodową. Oczywiście dobre kino, dobry teatr, koncert, zdarzają się teraz dużo częściej niż kiedyś, jak dzieci były młodsze i jak nasze życie dominował projekt. Tak, zdecydowanie od dwóch, trzech lat wychodzę poza spektrum pracy i rodziny.
- Dziękuję za rozmowę.
Wywiad przeprowadziła Julia Bereszczyńska